Był zimowy poranek 2016 roku. Dzień jak co dzień w przygotowaniach do pracy.
Poszłam wziąć prysznic. Weszłam do zaparowanej kabiny i namydliłam się.
Gąbką szorowałam ciało, aż doszłam do piersi.
– Powinnam zrobić samobadanie – pomyślałam. – Może wieczorem? Eee, nie, zrób teraz – przekomarzałam się sama ze sobą.
Samobadanie było czymś, czego nie lubiłam robić, ale starałam się chociaż raz w miesiącu je wykonać.
I dostałam obuchem w głowę. Na prawej piersi, na godzinie 10, wyczułam twardość, kamień. Zrobiło mi się zimno, mimo gorącej wody. A po chwili oblał mnie pot. Zakręciłam wodę i ponownie dotykałam tego miejsca.
– Kurwa! Kurwa! Kurwa! Tylko nie to!
Zawołałam męża, aby zbadał mnie.
– No coś jest. Ale nie panikuj tak, może to nic strasznego. W drodze do pracy wstąp do szpitala i zapisz się na USG.
– Szlag by to – pomyślałam – nie miała baba kłopotu i znalazła sobie coś.
Zrobiłam, jak poradził mąż, i zapisałam się na USG (prywatnie). Termin miałam już za dwa dni i poszłam jak na skazanie.
Ucieszyłam się, widząc, że badanie przeprowadzi mi dr Sterkowicz, specjalistka w tej dziedzinie. Wiedziałam więc, że będzie zrobione dokładnie i rzetelnie.
Było. A i owszem. Trwało i trwało, co mnie zaniepokoiło. Doktor wyszła z gabinetu i po chwili wróciła z dwoma lekarzami.
Wtedy już obleciał mnie strach i wiedziałam, że coś jest nie tak.
Wszyscy troje stali nade mną i patrzyli się w ekran, a dr poruszała kursorem.
Zrobiła się cisza, jak makiem zasiał. Nie mogłam przełknąć nawet śliny, bo pomyślałam, że zakłóci to ciszę. Bałam się nawet oddychać.
– Pani Jolu – odezwała się w końcu doktor – no coś tu jest ewidentnie. I duże, 8 na 10 cm. Proponujemy, aby umówiła się Pani na jutro na mammografię. Ma Pani dopiero 46 lat, ale wykonamy Pani mammografię.
Noc miałam nieprzespaną. Myśli kłębiły się jak oszalałe i oczami wyobraźni widziałam już siebie w szpitalu. Wszystko, co najgorsze, miałam przed oczami.
Następnego dnia rano poszłam jak skazaniec na ścięcie. Ku mojej radości, badanie zrobiła moja koleżanka, która obchodziła się ze mną jak z kupką nieszczęścia.
– Wyniki będziesz miała jutro – powiedziała Kasia.
I kolejna, koszmarna noc w plecy, nieprzespana.
Nazajutrz poszłam odebrać wynik badania. Pani w rejestracji podała mi go i szybko uciekła do pokoju obok.
– Ki diabeł – pomyślałam. Usiadłam i zaczęłam czytać. Przed oczami zrobiło mi się czarno, podłoga usunęła się spod nóg. Widzę, że pielęgniarki wyszły z pokoju i stoją na progu, przyglądając mi się.
– Kasia, czy to jest to, o czym myślę?! – krzyknęłam zdenerwowana.
– Tak, Jolu, masz raka – odpowiedziała Kasia.
– Sraka, nie raka – zaśmiałam się histerycznie – i co teraz? Co mam zrobić?
– Zejdź do poradni onkologicznej, ja zadzwonię, żeby przyjęli cię w tej chwili. To jest bardzo pilna sprawa.
Zeszłam, zostałam przyjęta faktycznie od razu. Lekarz onkolog potwierdził moje przypuszczenia i „zaklepał” tym samym wyniki.
Nie pytajcie mnie, co do mnie mówił. Ja byłam chyba w jakimś równoległym świecie i chciałam jak najszybciej wyjść od niego.
Zauważył w końcu, że nic do mnie nie trafia z tego, co mówił. Przyniósł mi wody i zaczęliśmy od nowa naszą rozmowę.
Zaproponował drogę leczenia mniej więcej taką, jaką jeszcze pamiętam:
– No wie Pani. Wytniemy Pani tutaj taki trójkąt, wyciągniemy raka, a potem zaszyjemy to.
– Łatka misia – szepnęłam cicho.
– Co proszę? – zapytał lekarz.
– Będę miała, kurwa, łatkę, niczym poszyty miś! – wykrzyczałam. – Czy Pan siebie słyszy?
Wstałam, zebrałam papiery i wyszłam.
Trzeba było nareszcie wykonać telefon do mamy, ponieważ jeszcze o niczym nie wiedziała.
Dalej poszło już bardzo szybko. Telefon do doktora, z którym kiedyś moja mama pracowała na oddziale. Powiedział, że mam przyjechać do gabinetu za parę dni, w poniedziałek. Obejrzał wyniki i powiedział, abym już się nie martwiła i nie myślała o tym, wszystko załatwi.
Był 28 lutego, kiedy dostałam telefon, że mam być 2 marca na konsylium w Koszalinie, gdyż tam pracował doktor, który zajął się mną i prowadzi do dnia dzisiejszego.
Na pierwszą chemię jechałam 7 marca. We wtorek przyjęcie na oddział, badania krwi. Środa 8 marca, Dzień Kobiet, i coraz pierwszy dostałam to draństwo – chemię. Zostawałam na noc, w czwartek wypis.
I tak było co 3 tygodnie. 6 chemii, do połowy czerwca, na które jeździłam już potem sama samochodem od siebie z Lęborka, pokonując w obie strony 260 km.
Koniec czerwca – mastektomia. Październik-listopad – radioterapia, po której bardzo źle się czułam. Zmęczona, wypalona. Rok po radioterapii dostałam choroby popromiennej, 3 miesiące na L4. Skóra popalona, z pęcherzykami wody, które pękały. Szew po zszyciu piersi zaczął się rozchodzić i sączył się z niego płyn. Po pół roku wszystko wróciło do normy. Ja nie…
Nie tak od razu. Przez 4 lata jeździłam jeszcze do Koszalina na badania kontrolne. I do teraz jestem pod opieką doktora. Brak piersi przeżywałam ogromnie. Nie mogłam pogodzić się z jej utratą, nie mogłam przyzwyczaić się do tych protez ukrytych w okropnych biustonoszach dla amazonek, które ciągle podnosiły się do góry. Nie wiem, czy to tylko ja miałam z tym problem.
Doszedł obrzęk ręki, który skończył się zabiegiem wykonania liposukcji w Instytucie Onkologii w Gliwicach.
I nadszedł rok 2023, w którym dojrzałam do decyzji o zrobieniu rekonstrukcji. Mój doktor nie chciał podjąć się tego zabiegu, który był tym bardziej utrudniony ze względu na moją popaloną przez radioterapię skórę. Powiedział, że potrzebny mi jest bardzo dobry chirurg plastyk. I taki znajduje się w Częstochowie.
– Pani Jolu, Pani lubi jeździć daleko. Co tam dla Pani taka Częstochowa? Był Koszalin, były Gliwice, może być i Częstochowa.
I tak w czerwcu 2023 roku trafiłam do doktora Piotra.